Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dość mu było podniosłszy się spojrzeć na przyjaciela, aby z twarzy jego, od tylu lat tak dobrze mu znanej — wyczytać że nie dla zabawy przychodził.
Małdrzyk przysunął sobie stołek do łóżka, rzeczy jakieś z niego zrzuciwszy — siadł i milczał czas jakiś.
Potem, w bardzo prostych wyrazach, opowiedział pocichu co mu przyniósł Kosucki.
Jordan podniosłszy się zpościeli, objąwszy kolana rękami, słuchał go z uwagą, nie przerywając. Małdrzyk chcący coś z twarzy jego wyczytać, nic z niej wyrozumieć nie mógł. Marszczyła się, drgała, krzywiła, zasępiała, uśmiechała nawet szydersko.
Długo nie przemówił nic Klesz — dumał.
— Cóż ty na to? — dokończył Floryan — przychodzę do ciebie po radę. Mów.
— Ba! — zawołał Jordan — gdybym wiedział co mówić!! W tem co ci przyniósł Kosucki nie ma nic do prawdy niepodobnego, owszem jest, sądzę albo cała lub pół prawdy. Rada jego nawet złą mi się nie wydaje, a jednakże — szczerze powiedziawszy — nie wzbudza we mnie zaufania i — boję się go.
— Mój Jordanie — przerwał Małdrzyk — ja go nie lubię także, lecz lękam się abyśmy oba nie byli niesprawiedliwi i uprzedzeni. Niemiły jest, niesympatyczny, lecz o żadną nieuczciwość nie