Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/339

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Podnosił już kołdrę, którą noga była osłonięta.
— Noga złamana, kości potrzaskane — rzekł głosem stłumionym, głowę ku niemu obracając Małdrzyk. — Koń padł ze mną i przygniótł mnie sobą.
— Opatrywano? — zapytał doktór, który już dobywał narzędzia i wołał o światło.
— Naprędce... obandażowano... — zaledwie słów tych dokończywszy Floryan zemdlał. Perron przybiegła go cucić, ocierać i zaniosła się od płaczu.
Moulin wysłał po pomocnika. Znoszono wodę, światło, co było potrzeba do opatrzenia nogi, która choć obandażowana naprędce — potrzebowała co najrychlejszego ratunku; bo przez drogę ucierpiała.
Nastąpiło złowrogie milczenie, syczeniem i krótkiemi wykrzykami przerywane tylko. Małdrzyk często mniej cierpliwy na małe cierpienia, miał tę polską naturę, która czuje obowiązek męztwa gdy boleść jest wielką. Mógł zemdleć, ale nie byłby krzyknął, bo się wstydził jęku. Syczał, rękami tylko ściskając co napadł.
Opatrując kość i ranę, bo ciało było też zgniecione i poszarpane, doktór Moulin mocno się zmarszczył. Złamanie było kilkakrotne — obie kości nogi strzaskane — prawdopodobieństwo amputacyi na myśl przychodziło. Jednakże wprawny lekarz począł od tego co było najpilniejsze, co