Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kapitan skinął głową nie odpowiadając na to, lecz domyślał się, że Jordan z trudnością da się od roboty oderwać i inaczej się zapatrywać będzie na przyszłość.
Śniadanie oblane dobrem winem, w lepszy jeszcze humor wprawiło Małdrzyka, który się odrodził. Innym był człowiekiem, około dziesięciu tysięcy franków, wedle ówczesnego kursu, spodziewał się mieć w kieszeni, zdawało się to niewyczerpanem.
— Niech djabli porwą Duranda z jego fabryką i rysunkami — mówił w duchu powracając do domu. — Dziś lub jutro go pożegnam, odpocznę.
Powróciwszy do domu, gdy wszedł w kapeluszu na uchu, z cygarem w ustach do pokoju pani Perron, wdowa spojrzawszy nań, posądziła go o podchmielenie.
W istocie upojony był, ale nie winem, tylko powrotem nadziei lepszego bytu, która uwalniała od pracy.
— Gdzieżeś pan był na śniadaniu? — zapytała szydersko.
— Ja? obchodziłem uroczystość wielką, moja droga Adelo — zawołał biorąc ją za rączkę śmiało Florek. — Ludzi co mi zagrabili majątek, ruszyło sumienie — przysyłają mi tymczasem... kilka tysięcy franków.
Perron, która trochę była pobladła, odetchnęła cyfrę posłyszawszy.