Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kami, garnuszkami, dzbankami, flaszkami, wisiały w nim nawet ścierki. Powietrze było ciężkie — i woń jakichś leków zalatywała.
Przygnębiona staruszka w okularach, ubogo odziana, przesunęła się i znikła.
Służący, który chodził z biletami powrócił wprędce, grzecznie, głosem cichym, prosząc ich do saloniku — i przepraszając że poczekać muszą, bo pan kasztelan jeszcze nie był ubrany i chciał się nieco ogarnąć.
Kapitan Arnold zaklął sługę aby nie fatygując się, był łaskaw przyjąć ich w sypialnym pokoju — lecz staruszek potrząsł głową.
Weszli do przyciemnionego saloniku. Kasztelan mieszkał już w tym domu od lat kilkudziesięciu, był więc jakby w domu. Zgromadziły się zwolna około niego pamiątki, rodzinne portrety, miniatury, widoki miejsc opuszczonych. Nie było żadnego znaku starania o wygodę, o elegancye. Meble stare, spłowiałe — jeden fotel duży z podnóżkiem. Trochę książek leżało na stoliku, a szafeczka obok pełna ich była.
Okna entresolu wychodziły na podwórko spokojne, w którem ocalała cudem akacya się zieleniła i kilka jej gałęzi zaglądały do okna.
W sąsiedniej sypialni słychać było głosy ciche i ruchy dające się domyślać, że stary kasztelan gotował się wyjść do gości.
Służący otworzył po chwili drzwi ostrożnie,