Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Doktór — poprawił Floryan skłaniając głowę.
Profesor się zachmurzył.
— Otóż to są losy nasze! — rzekł — jakże tu nie wyrzekać.
Jordan się prawie wesoło uśmiechał.
— Ale jabym drwa rąbał — dodał — byle sił stało i byle mi to zapewniło niezależność.
Robiło się jakoś późno, ulica stawała się puściejszą, ludność spływała do teatrów i w te ogniska, do których ją ciekawość i sam tłum, mający siłę atrakcyjną — przyciągał. Musieli się rozstać, bo i absynt był skończony. Kapitan wdziewał już swe zamszowe własnoręcznie prane rękawiczki. Pożegnali się jakoś sztywno i chłodno.
Żelazewicz niechętnie powlókł się ku domowi.
Szli długo milczący — dopóki Jordan, nie przerwał rozmyślania wykrzyknikiem:
— Wuju kochany, twój profesor może być bardzo zdolny, ale to tylko — gęba!
— Albo ja wiem! — ruszając ramionami odparł stary żołnierz. — Gęba może — i żołądek, który żona ciężką pracą napełniać musi.
— Za co go jeszcze będzie kochała — dołożył Jordan.
Floryan słuchał nie mięszając się do rozmowy — kilka kroków uszli, gdy i on z kolei dodał:
— Nie rozumiem tego ażeby człowiek, które-