Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Najgorszem byłoby to, gdyby z twojej dobroci korzystając, źli ludzie...
— A! stary temat! Connu! dajże mi pokój.
— Chodzisz do tej zalotnicy Perron... i...
Floryan odwrócił się rozpłomieniony.
— Chodzę, tak — bawi mnie jej towarzystwo, jest dla mnie grzeczną, lubię ją. Więc co? więc co?
Jordan spuścił głowę i zamilkł, nie było już sposobu ciągnąć dalej z rozgniewanym rozmowy. Sam Małdrzyk wszakże nie chciał jej na tym wybuchu zakończyć.
— Pytam się co w tem jest złego? Raczże mi powiedzieć?
— Florku kochany, złem jest że to niedobre towarzystwo, i nie takie jakiego ty wart jesteś. Chciano cię wprowadzić do generałowej... która znała rodzinę twoją i w której salonie znalazłbyś świat tobie właściwy — odmówiłeś; a natomiast jesteś codziennym gościem u... kobiety...
— Ani słowa przeciw niej! — przerwał gwałtownie Floryan — ani słowa. Nie ma żadnego tytułu, jest prostą oberżystką, jeśli chcesz, ale więcej ma rozumu, dowcipu, serca, niż wszystkie wasze generałowe i hrabinie.
Jordan się roześmiał smutnie.
— A! — zawołał — do tegośmy już doszli!
— Tak, do tego! — potwierdził odwracając się Floryan. — Wiesz teraz wszystko. Dobranoc!