Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łych kartkach spisany, Tatianowicz nosił zawsze przy sobie w lewej kieszeni surduta — i niebezpiecznie było dotknąć tej jego słabej strony.
On i kapitan Arnold, który także mystykiem był na swój sposób, często godzinami całemi spierali się o tajemnicze znaczenie... czterdziestu i czterech w poezyi Adama.
Tatianowicz miał cały odrębny system wykładu tej zagadki.
Pomimo usilnych próśb aby się wcale nie stroił, Małdrzyk ubrał się jak mógł najstaranniej, a że chciał koniecznie kupić świeże rękawiczki, spóźnili się poszukując ich i przybyli, gdy już towarzystwo paryzkie wesoło się śmiejąc — tylko na nich oczekiwało. Kapitan na zegarek spoglądał i już się gniewać zaczynał.
Główną rolę grała podżyła, bardzo dobrej tuszy, twarzy rumianej, świecącej, trochę włosami już okrytej na brodzie i na wardze górnej — wesołej kumoszki mająca minę, stara przyjaciołka kapitana, u której on najdawniej rachunki trzymał, wdowa, mająca znaczny magazyn fajansów, porcelany i szkła — pani Felicya Durand.
Kapitan zapewniał, że w ciągu lat dwudziestu kilku znajomości z nią, nigdy jej nachmurzoną i smutną nie widział. Energiczna, ruchliwa, wygadana, w najwyższym stopniu praktyczna — była razem dobroczynną, miłosierną — chociaż zamiast