Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Szkoda mi pana, doprawdy — odezwała się czule nań spoglądając Lischen. — Ja mam przeczucie, że te lepsze czasy powrócą. Nie powinieneś się smucić. A tymczasem, rozrywać się, nie siedzieć tak w kącie.
Floryan rozweselił się, zażartował. Z kolei zapytał co teraz robiła Lischen.
— Ja? Już mi się sprzykrzyło być w obowiązkach, chcę sobie odpocząć. Ja także nie robię nic — dodała. — Sama sobie pani, mam ładnych parę pokoików przy Pragerstrasse, trzymam służącę. Biorę książki z czytelni, chodzę do teatru.
Popatrzała mu w oczy.
— Przychodź pan do mnie na kawę — rzekła ciszej — będziemy sobie paplali.
I dużą, dużą ale starannie w rękawiczkę przybraną rękę podała Floryanowi, ściskając mocno dłoń jego.
— Doprawdy, ja pana zawsze lubiłam. Z tych co u Nababa bywali, ani hrabia, ani ten drugi, ani żaden nie wyglądał tak nobel jak pan, a ja tylko to lubię co nobel.
Floryanowi i to zatęchłe kadzidło dosyć było do smaku. Podziękował jej.
Zaczynało zmierzchać.
— Wiesz pan co — odezwała się Lischen składając pończochę — żebyś wiedział gdzie mieszkam, powinieneś odprowadzić? Zgoda?
— Z największą chęcią! — odparł grzeczny