Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szył się na krześle niecierpliwie, niby pohamował, niby namyślał i dodał cicho:
— Niech mnie Bóg uchowa, abym ja jemu chciał szkodzić — ale co prawda to prawda — głowa przewrócona.
— Ja to wiem — podchwycił leżący na kanapie. — U niego różni ludzie bywają, o różnych rzeczach rozprawiają.
Szwagier powtórnie poruszonym się okazał, otworzył usta i zamknął je.
— Mówcie przedemną śmiało — odezwał się Naczelnik — ja nie mam przeciwko niemu złej woli, owszem radbym tylko zapobiegł, aby sam sobie nie szkodził i nie gubił się. Wy panie Zygmuncie, powinniście być mi w tem pomocą.
Pan Zygmunt więcej ruchami niż słowy zdawał się dziękować za życzliwość tę.
— Panu Naczelnikowi wszyscyśmy winni wdzięczność — rzekł — i nikt lepiej tego nie czuje nademnie. Pana Floryana w istocie pilnować trzeba jak dziecko. Głowa przewrócona... marzyciel... z tych co to, jak nasz genialny powiedział: wiecznie się czegoś spodziewają.
Naczelnik chrząknął na znak, że zrozumiał.
— My ich znamy — odparł z półuśmiechem — a ja też na waszego Florka pilną zwracam uwagę.
W tem miejscu rozmowy, jakby rozrzewniony i przejęty pan Zygmunt przysunął się nagle