Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tnie przystrojonym w poduszeczki i nakrycia — siedzącą z pończoszką — Linę.
Młoda wdowa, zobaczyła go także i poznała, twarz jej się nieco zarumieniła, rada była czy nie temu spotkaniu, odgadnąć trudno, gdyż dosyć się zimno rozstali — nie unikała jednak wejrzenia, oddała ukłon, a p. Floryan uszczęśliwiony, że miał choć przemówić do kogo, stanął i grzecznie rozpoczął rozmowę.
Ton jej ze strony Liny uderzał zmianą zupełną. Dawniej głos był łagodniejszy, frazesy wyszukańsze, ruchy im towarzyszące obmyślane by wdzięcznie się wydały — teraz występowała kobieta jaką naturalnie była, prozaiczna, zimna, pospolita. Miała tylko ów djabelski wdzięk młodości (francuzi to tak nazwali), który na Floryanie czynił zawsze pewne zmysłowe wrażenie.
— Nie wyjeżdżasz pan więc do kraju? — zapytała go Lina.
— Jeszcze nie — odparł Małdrzyk — jakiś czas przebyć tu muszę. A pani powróciłaś widzę ze wsi.
— Tak! tak — odezwała się niemka — krewnym długo ciężarem być nie można. Wprawdzie płaciłam im po pięć srebrników za mój wikt, ale źle mnie karmili, kawa była szkaradna, a płacz mojego dziecka ich niecierpliwił.
— Jakto gościnność u państwa się opłaca? — spytał Floryan.