Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O, nie, rzekł Szwed powoli, w godzinach wolnych od nauki, gdym potrzebował wytchnienia, miałem zwyczaj schodzić z miasteczka w dół między skały, ku morzu, ono mnie wabiło i pociągało ku sobie. — Siadałem z książką na wybrzeżu i poczynałem od czytania najczęściej, ale powoli oczy od kart odbiegały na fale i księga Boża pociągała mnie całego ku sobie. Wybierałem kątek pusty, aby być sam na sam z naturą, ciszą do której nawykłem i podchwycić mowę tajemniczą morza, wiatru, fali. Jednego razu gdym tak siedział zamyślony, ujrzałem dziewczątko mogące mieć lat czternaście, ubogie, odarte, zbierające muszle nad brzegiem i łatające sieci rybackie, stare, porwane, liche. Dziewczątko pracowało śpiewając po cichu, a ktoby nie wierzył, iż między otaczającą naturą a człowiekiem jest niepojęty związek, odgadłby go słuchając tej piosenki. — Nucona cicho zlewała się z szumem fali, który zdawał się jej towarzyszyć regularnemi ruchy, miała coś w swym charakterze z tej mowy rozkołysanego smętnie morza północy.
— Nie powiem wam, by na mnie wielkie uczyniła wrażenie jej piękność, ale niezrównany wdzięk miało to dziewczę rybacze, z wielkiemi niebieskiemi oczyma zamyślonemi, z ustami smutnie uśmiechniętemi, popatrzała na mnie i na moją książkę, ale nie więcej ją strwożyłem nad ptaka, któryby usiadł na skale, nuciła sobie dalej. Czasem spojrzała w tę stronę ku mnie z uwagą i ciekawością, i znowu naprawiała sieci, lub wyrzucone przez fale szła chwytać skorupki. Nazajutrz powróciłem w toż samo miejsce, dziewcze przesunęło mi się tylko ze starcem, któremu towarzyszyła. Następnych dni widziałem ją kilka razy, nie opuszcza-