Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mu zabiegł drogę z tem, że pan o niczem nie wie.
— Jakże to może być? — zawołał pan Dyonizy — przecież ludziom wiadomo, że on sam we wszystko wgląda.
— Co ludzie wiedzą! — odparł Antek z wielką pewnością siebie — pan na mnie dozór lasów zdał, bo sam przecież tylu majątków dopilnować nie może.
Ja mam nad waćpanem litość, żeś na bruku...
Dyonizy nic nie rozumiał, wcale do czego innego był przygotowany. Spadł z wysokości swych marzeń.
— Mój dobrodzieju — rzekł — co my siebie oszukiwać mamy?... Ja jestem człowiek otwarty...
Żebyś acan miał nademną taką kommizeracyą, raz mnie w życiu zobaczywszy, — rozśmiał się — gadaj sobie komu chcesz... to nie może być. Po co tu w pakuły jakieś obwijać rzeczy?
Hrabiemu się moja córka podobała... hę! radby ją mieć na gruncie, hę?
Nie przygotowany do takiego zwrotu, Antek zdetonował się, głowę spuścił i włosy począł rękami przebierać.
— A! żebyś ty skisł! — pomyślał.
Ramionami ruszał, milcząc.
Sumak śmiał się.
— Widzicie, jam stary wróbel — odezwał się — na plewy mnie nie wziąć. Czego nie wiem, tego się