Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Hr. Flawian rozpalał cygaro bardzo pilnie.
— Byłem przygotowany do tej wymówki — rzekł chłodno — ale uderz się w piersi kto kogo zaniedbał? Nigdy ani słowem ani listem nie zwróciłeś się do nas... My narzucać ci się nie mogliśmy, bo-byś nas pomówił, że się wtrącamy w nieswoje rzeczy i chcemy cię krępować. Zerwałeś sam z nami, Anatola przyjąłeś, według francuzkiego przysłowia, jak psa w kręgielni. Pomimo to my — nie wyrzekamy się ciebie i szczerze sympatyzujemy.
— Z moim majątkiem! — odparł gorąco Kwiryn. — Tak! boć nie zemną? Jam prosty człek, wcale innego autoramentu, między nami niéma nic wspólnego.
— Przepraszam cię, krew i imię, są to dwa potężne węzły — rzekł Flawian. — Czy ci to miłe czy nie, ale do rodziny należysz... Bądźcobądź, ona ci dała narzędzie pierwsze, którem się dorobiłeś fortuny.
— A! a — co drugim z nosa spadło! — zawołał Kwiryn.
— A jednak z tego spadłego z nosa — dorobiłeś się — rzekł hrabia, uśmiechając się flegmatycznie.
— Bo i bez tego byłbym się dorobił, choćbym grosza nie miał — przerwał Kwiryn — któremu właśnie krupnik przyniesiono.
Rozmowa przerwała się na małą chwilę. Go-