Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Moskal.pdf/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Majo pacztenje, Światosław Aleksandrowicz, odparł siedzący na koniu, a to my z tobą widzę zawsze się spotykać musimy! Każ że mi te sznurki rozwiązać, bo mnie tak ohydnie skrępowali, że się ruszyć nie mogę.
Wszyscy w koło milczeli widząc, że pułkownik znał się z jeńcem, którego przyprowadzili.
Bocian, który przeszłości Swobody nie wiedział, uśmiechał się szyderczo. Ksiądz stał zdumiony, a tymczasem dowódca rekonesansu z ręką na temblaku zdawał raport ze swojej wyprawy.
— Wyszliśmy, panie pułkowniku, jak wiadomo na rozpoznanie, czy się gdzie moskaliska nie włóczą. Gdyśmy dochodzili do wioski bieży pastuszek bosy, a woła na nas.
— Hej, panowie powstańcy, nie idźta do wsi, bo tam jeno co Moskale nadciągnęli.
Pytam go: — Wiele ich tam?
A będzie tam z dziesiątek z oficerem, odpowiada, a może z piętnaście.
Myślę sobie, choćby też było i piętnaście, zgrabnie się wziąwszy, można sobie z nimi rady dać. Pytam chłopca.
— A gdzie?
Dowiaduję się, że położyli się wedle karczmy i oficer co ich prowadził legł spać w izbie na sianie. Myślę sobie, dobrze; skradamy się do wsi, konie prowadząc w rękach, opłotki i wysada na gościńcu trochę nas zasłaniały, szliśmy też suchymi rowami, żeby nas mniej widać było. Podchodzę do karczmy, są psiewiary, broń w kozłach, a oni coś tam po kociołkach dłubią kole kaszy. Myślę sobie dobrze, objęliśmy ich z trzech stron i zeszli cichuteńko, potem jak hukniem,