Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Moskal.pdf/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stanisław obrachowywał pozostałe chwile i żal mu było stracić wieczoru tego jej oczów, jej uśmiechu, uścisku jej rączki.
— Leniu! cichoż! cicho! krzyknęła nagle Magdzia powstając, cicho, daj pokój temu fortepianowi, zdaje mi się, słyszę, stukają do bramy, doszedł mego ucha dźwięk pałaszów.
— A! śni ci się.
Ale to mówiąc dziewczę grać przestało nagle, a wśród ciszy na schodach usłyszano brzęk złowrogi, chód szybki i moskiewską mowę. Naumów, jakkolwiek przytomny i odważny, pobladł. Magdzia nie straciła męstwa i pamięci, chwyciła go za rękę, przeszła z nim do swojego pokoju, popchnęła go do szafy, w której wisiały suknie, osłoniła nimi i przymknąwszy ją powróciła co najżywiej do salonu.
— Leniu! graj! zawołała siadając, graj zaklinam na Boga.
Ale tamtej tak się ręce trzęsły, że dotknąwszy klawiszów, tylko z nich dziki jęk jakiś dobyła.
Prawie w tejże chwili drzwi się otwarły. Oficer wszedł z policjantami; za nimi bagnety żołnierzy widać było.
Przewodniczący tej wyprawie komisarz trzymał papier w rękach. Na hałas jaki zrobiła cała ta czereda, wsuwając się do pokoików, pani Bylska wyszła przerażona i stanęła w progu. Oczyma szukała siostrzeńca, a usta jej drgały, nie śmiejąc oń spytać.
— Kto tu mieszka? — zawołał oficer.
Policjant szukał na karcie...
— Bylska, wdowa po urzędniku... syn akademik.