Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/425

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Lecz i rachunek nawet zdrowy nie powinien pana prowadzić do nadużywania zwycięstwa — przerwał Gozdowski.
— Nadużywania? — rzekł Zembrzyński. — Uchowaj Boże, ale do używania mam prawo zupełne.
— Przecież należałoby być wyrozumiałym i ludzkim.
Zembrzyński zmilczał.
— Przyjeżdżam w imieniu książąt — dodał plenipotent — i proszę go o powolność.
— O jaką? — zapytał Zembrzyński.
— Przecież nam pan całej tej przestrzeni lasów zabrać nie myślisz?
— Tylko to, co mi przysądzono, — rzekł gospodarz — ani cala więcej.
— Lecz pan sam wiesz, że wyrok jest... nierozsądny.
— Tego nie wiem.
— Dwieście lat używalności.
— Przyznasz pan, że czas było oddać zagarniętą własność — rzekł nielitościwy Zembrzyński.
— Przedawnienie też prawo do posiadania daje.
— Znać, żeście go państwo nie mieli, gdy mnie przysądzono dyferencję.
— Ależ panie! Czyż masz być tak nielitościwym?
— Muszę — sucho rzekł Zembrzyński.
Gozdowski chwycił się z krzesła; ta zimna krew go oburzała. Chciał odejść już.
— Siadajże acan dobrodziej, — odezwał się Zembrzyński — a nie opuszczaj domu mojego, dopóki przekąski nie dadzą. Uczyń mi pan ten honor, proszę. W interesie gniewu niema, a staropolska gościnność...
— Dziękuję panu, dziękuję, — sucho rzekł Gozdowski — śniadania nie jem, a czasu nie mam.
— Pan dobrodziej się gniewasz?
— Nie, jestem oburzony! Jakto? Szlachcic nasz, tutejszy zapewne, z taką zaciętością i srogością postępować możesz z domem, w całym kraju tak szanowanym? Pięknaż to pamięć zostanie, że ich do ruiny doprowadzisz!