Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/422

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

no, trochę niespodzianie w tej porze weszła Stella i przyklękła przed ojcem.
— Cóż mi to acanna tak rano przynosisz? — uśmiechnął się stary. — Wszak to nie twoja godzina?
— Tak, kochany ojcze, alem wolała sama przyjść, aby ci powiedzieć, że generał trochę niezdrów. Nic to nie jest strasznego, zawsze jednak...
— Generał niezdrów! Widzicie! — przerwał szambelan. — Ja mu zawsze mówię: nie pij wody po baraninie. Cóż mu takiego?
— Trochę gorączki, nie wiem; jest doktór Cieciorka. A i nasz kochany Robert przybył w nocy, ale tam siedzi przy chorym.
— Widziałaś już Roberta?
— Na chwilę.
— Cóż przywozi? nadzieje znowu?
— Nie wiem, jakoś mi o tem nie mówił.
— A niechże przyjdzie do mnie. Generałowi dać rumianku i zostawić go w spokoju, a wody mu zakazać, do wieczora odejdzie. Niech Robert przyjdzie do mnie. Właśniem rad, że w porę mi powraca, pomoże do tego balu, który chcę dać. Bez niegoby mi to nie poszło, a koniecznie, póki żyję jeszcze, muszę raz wystąpić. Już jeśli Gozdowski poskąpi, ja z mojej szkatułki łożyć-em gotów.
Stella nie mówiła nic.
— Przyślijno mi Roberta...
Pocałował ją w głowę.
Całych sił potrzebowała Stella, by twarzą nie wydać uczucia, aby się okazać spokojną i wesołą.
Szambelan tego dnia był dziwnie rozpromieniony, wyglądał świeżo i usta miał uśmiechnięte.
— Proszęż cię, — rzekł do odchodzącej — napędź tu Roberta do mnie... a generała zostawić w spokoju, on nie lubi, żeby mu się tam naprzykrzali, kiedy niezdrów.
Z tem poselstwem wróciła Stella do Roberta, który po chwili namysłu wybrał się do ojca.
Widzenie się z nim było prawie powtórzeniem przyjęcia Stelli i rozmowy z nią. Uderzyła syna ta pogoda