Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/397

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jednego dnia postanawiał dokonać ofiary, drugiego odkładał ją, aby mieć prawo jeszcze... choćby marzyć.
Wśród tych uczuć śmierć ojca wstrząsnęła nim i ostatecznie wyleczyła go z resztek dawnej lekkomyślności, w której czasem szukał pociechy i odurzenia. Zgrai byłych przyjaciół, którzy się zbiegli na łup, pewni, że go objadać, opijać i odzierać będą, dał grzeczną odprawę. Stał się do niepoznania innym. Szalona wesołość nagle przeszła w równie głęboki smutek.

Proces z panem Zembrzyńskim ciągnął się sobie powoli, wedle rozumnego planu lubelskiego plenipotenta, lecz zarazem nader nieszczęśliwie, wedle przepowiedni pana Zenona: przegrywali Brańscy wszędzie. Plenipotent utrzymywał, iż to wszystko nic nie znaczy, że on nie chce szafować środkami obrony w niższych instancjach, a woli całą swą siłę, całą potęgę skupić, gdy rzecz stanowczo rozstrzygać się będzie. Wyroki rzucano obojętnie na stół i pozywano się dalej, ale już nawet optymista Gozdowski trwożyć się zaczynał.
Mówiono o tem wiele we dworze, a Wincentowicz szczególniej znowu tym Zembrzyńskim się zajmował, chociaż mu dowiedziono, że co Felicjan, to nie Leon, i że ten inaczej wyglądał. Żartowano sobie z niego, milczał, ale korciło go niezmiernie.
Nareszcie doszedł do tego stanu zniecierpliwienia, iż postanowił dotrzeć na miejsce i tego nowego Zembrzyńskiego zobaczyć. Ponieważ teraz i o polowanie w lasach zakwestjonowanych były spory, użył tego pozoru Wincentowicz, aby jednego dnia, nic nikomu nie mówiąc, wsiąść na konia i ruszyć do Podmoszczan.
Gdy przybył do dworu, zrazu go jakoś niebardzo do pana puścić chciano, lecz przebojem poszedł.
W trzecim pokoju nad stosem papierów w bardzo