Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Morituri.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Książę się nie ożeni, — szepnął stary do ucha krewnemu — najprzód, że żadna za niego nie pójdzie, bo wszyscy wiedzą, że ma romans do dziś dnia z tą hrabiną Natalją; potem...
— A ty skąd o tem wiesz?
— Cały świat o tem wie i dlatego to fałszywa rachuba.
— Książę się poświęci.
— Ale któryż ojciec poświęci dziecko dla tytułu na takie życie, jakiego się przyszła księżna spodziewać może.
Gozdowski osłupiał, w oczach mu się zrobiło ciemno.
— Cóż ci w to wchodzić? — rzekł. — Daj pieniędzy. Jeśli ci ich nie zapłacimy, wówczas weźmiesz dobra.
— Zapewne, — odbąknął stary — zapewne, ale poco to wszystko? Jabym miał taki projekt, że, powiem ci, byłby i wilk syty, i koza cała.
— Jakiż to projekt? — spytał zdumiony Gozdowski.
— Bardzo śliczny projekt, ale trochę śmiały, trochę śmiały, — mówił Garbowski — mógłbym ci z niego się zwierzyć, żebym był pewny, że ty się gniewać nie będziesz.
— Dlaczegóżbym się miał gniewać za twoją życzliwość?
— Bo to, widzisz, są przesądy na świecie, są, a tymczasem po ludzku gdy się od kogoś żąda czego, trzebaż za to coś dać.
— Naprzykład?
Stary wolarz poprawił się na krześle.
— Będzie na to czas, pogadamy, niechajno...
— Kochany bracie, mylisz się, czasu nie mamy, jutro o dziesiątej wszystko się skończy. Jakikolwiek masz projekt, będę go musiał poddać pod decyzję książąt, niema więc chwili do stracenia.
— Myślisz, że niema chwili do stracenia? Cóż tu robić? Wiesz co, tylko się nie gniewaj, ja ci powiem.