Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ceremonji wyciągały się z prostą ale czystą podłogą, wybielony świeżo, miał piec kaflowy i kominek zamurowany z parawanikiem szytym ręką starszej córki. Na gzymsie komina leżały dwie żółte tykwy i stali dwaj chińczycy gipsowi, kiwający głowami. Papuga podobno, pstro malowana patrzała w oknie. Hurmem się do niej parobcy schodzili, gdy głową kiwała. Lusterko w ramkach mahoniowych od tualety zdobiło komin o alabastrowych kolumnach, z bukietem kwiatów na czole.
Na ścianach dwa ogromne oprawne za szkła arkusze, z cyframi ojca, przez przywiązanych synów odmalowanemi i ofiarowanemi na imieniny jego; wykrzyknikiem Vivat, i palącą się na ołtarzach wdzięczności ofertą uczuć życzliwych, jaśniały.
Dwie rysowane kredką głowy, obok nich umieszczone, talent Haslingów młodych silniej jeszcze dowodziły. Białe firanki z czerwoną frendzlą zwieszały się u trzech okien. W kącie komoda czeczotkowa ubrana w filiżanki, kieliszki, dwa lichtarze i tacę czerwoną, wespół z nowym samowarem, miejsce najwidniejsze zajmowała.
Tu stał i cybuch paciorkami szyty i wszystko, co dom miał najwytworniejszego na pokaz.
Ojciec padł na krzesło ze znużenia i począł stojącym opowiadać córkom, nieprzebaczając najdrobniejszym szczegółom. Panny Wanda i Irena łamały ręce i wykrzykiwały.
— A! papo! a! osobliwość! a! oto zdarzenie!
— Niechaj Omelko siada na gniadego i jedzie za Adamem do Śliwina, żeby zaraz powracał.
— Siodło zabrał gumienny.
— Niech jedzie oklep.