Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Męczennicy Cz.2 Marynka.djvu/429

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Juraś patrzał na nią z przerażeniem jakiemś. Obraz Marynki, który przyniósł tu z sobą, nie mógł przystać do tej za wcześnie, okrutnie dojrzałej boleścią kobiety... Ona to była, lecz czyż ona? Mógłże przeciąg czasu tak krótki, tak straszne po sobie zostawić ślady?...
To dziewczę na pół dziecię, które z takim życia zapasem opuszczało Berezówkę, mogłoż tak prędko stracić swą świeżość kwiatka, tak zestarzeć, tak zesmutnieć?
Juraś oczom nie wierzył. Tak, to były jej usta, to było wejrzenie przypominające wzrok jej dawny, ale na twarzyczce jakby kir i całun się rozpostarł. Oczy miała wpadłe głęboko, opasane brunatno, czoło przecięły zmarszczki, policzki ściągnęły się, i rumieniec zszedł z nich, a uśmiech zdawał się w tych ustach niepodobieństwem.
Była może piękniejsza niż niegdyś, lecz tak zboała... jakby każdy miesiąc życia stał jej za lata.
Juraś uczuł litość niezmierną dla tej kobiety, której męczarnie nieznane mu, wypisane były tak dobitnie na jej licu, że nawet on je mógł przeczytać. Patrzał na nią przelękły, serce mu się ściskało, i jedno tylko miał na myśli: dać bodaj życie, aby ją ocalić.
Ocalić? jak? Zimny pot wystąpił mu na czoło. Patrzał i słowa już nie mógł wyrzec wpatrzony w nią. A ona już z cierpieniem obyta, już wypłakana i ostygła, widząc go tak przerażonym, choć sama doznawała odrodzonej boleści, zapragnęła dla uspokojenia go, oblec się przybranym spokojem i rezygnacyą.