Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gwałtownie ruszył ramionami Sierociuk.
— Gdzie zaś! my tu nigdy nie bywali, nie znał nawet nikogo... Jechaliśmy do Białegostoku do chorągwi...
— Skąd?
— Od rotmistrza naszego z Zawodowic...
— Nie był gdzieindziej? nie miał zwady jakiej po drodze?
Wzięty na spytki, Jaśko aż twarz z potu ocierał, a coraz niecierpliwiej z nogi na nogę się przechylał.
— Proszę jaśnie pana — rzekł — bo ja jestem od koni, nie wiem nic... Mało z kim i gdzie przyjdzie się posporzyć, a dlatego na gościńcu ludzi nie napadają. My nie wiemy nic.
Indagowany wyraźnie się już zabierał do odwrotu. Podkomorzy, zachmurzony, nie wstrzymywał go, a gdy wyszedł, zwrócił się do gwardjana.
— Słyszeliście? — rzekł.
— Tak, od nich się niczego dowiedzieć nie można — odpowiedział gwardjan. — Więc też nic na nie pozostaje, jak pielęgnować go, aby corychlej wyzdrowiał i jechał sobie z Bogiem.
— Enigma, słowo daję, enigma![1] — zamruczał podkomorzy — ale, nie może to być, ja jej dojdę. Powiadam ojcu kochanemu, muszę wyszperać. Mam znajomych i w chorągwi tej, napiszę do Białegostoku.
Zajęty tą myślą, niespokojny i nierad odjechać z niczem, podkomorzy pożegnał gwardjana i ojca Szymona, zapraszając go do siebie na marjasza i przeprowadzony przez brata Michała, który mu aż za furtę towarzyszył, pojechał do domu.

Nazajutrz jeszcze chory leżał w gorączce. Berko był zafrasowany, tak mu się wydawała groźną i silną. Ojco-

  1. Zagadka.