Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 267 —

pułkownik, a zawsze ci powtarzam uparte pytanie: jeśli ona zechce?
— Ona nie może chciéć tego!
— Bracie! miłość jedyna! miłość młodości w takiém jak jéj sercu!
— Właśnie dlatego że w jéj sercu... musiała ona już zgasnąć. Rozumiem litość dla niego, nie przypuszczam miłości... nie! nie! to być nie może. Marzysz bracie kochany.



— Chociaż bardzo ostrożny, pułkownik wszystkie przed tém zwierzeniem się drzwi i okna starannie opatrzył, zapomniał podobno, że zastawione parawanem i zamknięte szczelnie wejście, oddzielone tylko bardzo cienką ścianką od pokoju Klary, dozwalało nawet mimowoli i chęci słyszéć co się po cichu mówiło w przyległéj izdebce. Zapomniał a raczéj mu na myśl nie przyszło, że Klara wprost wróciła do siebie.
Dopiéro po skończonéj rozmowie, która zwłaszcza przy ostatku podniesionym była prowadzona głosem, pułkownik wychodząc zobaczył drzwi zewnętrzne od Klary otwarte i ją siedzącą przy stoliku, zapłakaną; podparta na rękach, patrzyła w okno i łzy się lały strumieniem po twarzy. Wiktor zobaczywszy to, struchlał, nie wątpił już że wszystko słyszéć musiała, nawet gdyby nie chciała. Na