Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   22   —

na piersiach, człek dobrze wykarmiony, z policzkami rumianemi, poważny wielce, dający sobie tony wielkiego władzcy, ale znający się mimo to na grzeczności, wszedł, ukłonił się i stanął w progu. Pan Mondygierd sapał siedząc.
— Dobry wieczór!
— Dobry wieczór. Co to asindzij po dziecko przybyłeś?
— A juści, kiedy trzeba je zabrać, to teraz pora najlepsza — rzekł urzędnik.
— Pewnie, pewnie! — odezweł się Paweł — trafiłeś właśnie, że mu się jakieś zęby wyrzynają i dziecko chore. Toć trzeba Boga w sercu mieć, żeby je teraz brać!
No, i jak? bez baby go nie powieziesz, bo to się rozkrzyczy na śmierć, a ja baby teraz dać nie mogę ani na lekarstwo. U mnie w ogrodzie plewidło, roboty za katy, rąk mało, jeszcze kilka chorych leży.
— A cóż będzie? — zapytał kluczwójt.
— Co będzie? To ja się acana pytam, co będzie — zawołał Mondygierd. — Bierz, bierz, ja nie chronię, zbędę się tego pisku i smrodu z ochotą, ale będziesz odpowiedzialnym za dziecko jeźli gęgnie, a że gęgnie, to bądź pewny, nie dowieziesz go do stanowéj kwatery.
Kluczwójt pokręcił głową.
— E! żeby zaś! — rzekł — nic mu się nie stanie.