Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jak się pan Paweł żenił i jak się ożenił.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   110   —

P. Paweł zawsze bolał nad tém, że ta Harasymówka tak marnie przepadała.
— A to pan nie wie — mruczał Kasper — wszak to tam bab najechało ćma, wdowa po nieboszczyku, siostra, jakaś kuzynka i jeszcze jakiś, czy jurysta, czy co? mówił Drop’, który zajeżdżał do dworu po nasz bezmian, co go ekonom pożyczał, że tam sądny dzień. I jakoby się oni sztyftowali tu mieszkać.
P. Paweł milczał.
— To niechże pan miarkuje — dołożył sługa — ztąd do Harasymówki słychać jak psy szczekają, przeprawiwszy się przez Worobieja, pod nosem dwór. Dawniéj pożyczali bezmiana, półkorcówek, a cóż to teraz dopiéro będzie przy kobiecém gospodarstwie?
Milczał mocno się namarszczywszy p. Paweł, bo aprehendował ważność nowiny. Kasper raz rozpocząwszy daléj ciągnął:
— Pan myśli, że oni nam dadzą spokój, że jegomości tam nie wciągną?
Potrzeba było widzieć minę Mondygierda, gdy to usłyszał. Dolną wargę oddął i głowę do góry podniósłszy, kilka razy nią poruszył w dół. Znaczyło to wyraźnie.
— Będą widzieli! Zapewne!
Kasper się niedowierzająco uśmiechał.
— Z panem to tak zawsze! Nie! Póki życia! — mówił daléj — a niechno tylko zrobią krok,