Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziad i baba (1923).djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szył, pokutowaćby nie żal było, a no, życie się przewlokło, jak wóz po błocie, i niema z niego nic. Teraz już po kościach świdruje, dalej sił nie stanie, choć z głodu mrzeć.
Taradajka, stojąc koło ognia, podparłszy głowę na ręku, dodała:
— Oj, co prawda, to prawda! jak się nie wiedzie, to się nic nie powiedzie. Inni, nie pracując, z niczego szczęściem się podorabiali, my nic...
— Człekby już i djabłu duszę dał, żeby mu trochę lepiej było na świecie — rzekł Taradaj.
Baba się przeżegnała.
— Anobyś nie plótł pod złą godzinę, tfu! — krzyknęła.
Dziad się śmiał.
— Doskwierczyła bo bieda!
— To pewna, że groszby się zapaśny bardzo zdał! — westchnęła Taradajka — żeby choć po żebrach nie chodzić.
Wtem drzwi od sieni skrzypnęły.
Dziad i baba ulękli się mocno, i Taradaj z ławy się porwał
— Kto tam?
Aż i od izby uchyliły się drzwi.
— Podróżny, zbłąkany — odparł jakiś głos niemiły, który Taradajkę od ognia aż odpędził. Zamilkli oboje.
Wszedł do izby jegomość, licho wie, do czego podobny, w kusym płaszczyku, w kapelusiku na głowie, jak grzybek przydeptany, w pluderkach ciasnych, z kijkiem w ręku, bo trochę na jedną nogę nakuliwał.
— A wy skąd? co za jeden? — zapytał Taradaj.
Mężczyzna się obejrzał dokoła, kot zlazł zza pieca, podszedł do niego i o nogę mu się otarł.
— Jechałem do Czarnego Stawu — rzekł — konisko mi w drodze padło. Nie macie konia?...
— Ani konia, ani kobyły, ani kozy nawet! — rzekł Taradaj.
Gość zmęczony przysiadł tymczasem na ławie.
— Daleko do Czarnego Stawu? — spytał.
— Ani znam, ani wiem! — szepnął dziad, rad się pozbyć przybyłego, bo mu już kluski pachniały, a był głodny — idźcie do gospody, tam się lepiej dowiecie.
— Niechno spocznę, noga mnie boli — mruknął gość i dodał: — Coś tu około was ubożuchno?