Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się położenie ich nie wyjaśniło. Pomimo utrapienia, niepokoju i niewygodnego siedzenia, Wojski począł ze znużenia drzémać. Piotr z oczyma w żołnierza wlepionemi, siedział osłupiały. Jechali tak całą noc.
Niekiedy czuć było po rozlegającym się kół huku, iż przebywali mosty, potém wlekli się jakby po piasku, koła uderzały o kamienie, wóz przechylał się czasem niebezpiecznie. Dnieć nareszcie i szarzéć co raz zaczynało wyraźniéj; Wojski się przebudził, migały ciągle drzewa, a gdy się nieco podniósł w lewo, zobaczył wodę znowu, po nad którą ciągle jak się zdaje jechali. Drugi jéj brzeg wysoki był, zarosły lasem, a gdzieniegdzie z pośrodka drzew słupiaste skały szare wystawały.
— Kat ich wie, dokąd oni nas tak wiozą? mruczał Wojski, ale to pewna, że na drodze do Wrocławia, nic podobnego nie widziałem.
Piotr nie patrzył nawet.
Dzień jasny był zupełnie i okolica coraz wyraziściéj dawała się rozpoznawać przez małe okienko. W prawo były góry zielone, obrosłe gąszczami, na lewo stromy brzeg i rzeka.
Mignęły murowane domki jakieś, niby dworki i wioski, nie zatrzymywano się nigdzie.
— Ciekawa rzecz, póki to tego będzie? mówił w duchu Wojski, boć przecie gdzieś jeść dać muszą, i zatrzymać tę utrapioną jazdę na ławce, od któréj kości bolą.