Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zamknął, zaryglował i zniknął. Szary mrok padać zaczynał. Korzystając z niego, cały jeszcze rozmarzony Piotr wysunął się powoli z ogródka, wybiegł nad brzeg, nad rzekę i zdało mu się, że wcale dostrzeżonym być nie mógł. Brzegiem rzeki szli ludzie od czółen z wiosłami na plecach, szli rybacy Serbowie, których mowa staro-słowiańska uderzyła ucho Piotra, wmięszał się między nich i nieznacznie powrócił w ulicę ku mostowi, który prowadził do miasta. Pomimo dosyć szczęśliwego składu okoliczności i nadziei odzyskania prędkiego istot ukochanych, Piotr był smutny, coś jakby niewytłómaczone przeczucie złego miotało jego sercem, napróżno chciał się otrząsnąć z wrażenia, gniotło go i uciskało. Zwolna powlókł się do mieszkania mijając oświecony zamek, przy którym mnoga służba i konie oznajmywały o jakiemś tłumnem zgromadzeniu, lub zabawie. Z góry słychać było nawet przygrywającą muzykę i jakby hałaśliwie wznoszone toasty. Buchnęły one kilka razy i po nich nastała cisza, w rynku za to było pusto. Piotr doszedł do kamienicy i w samym jéj progu spotkał Wereszczakę, który powracał także z jakimś węzełkiem pod pachą.
— Gdzieżeś to bywał? zapytał.
— Chodziłem się przejść, w tamtą stronę ku zamkowi.
— Nieostrożność wielka, a nuż by cię gdzie Wit zwietrzył, mógłby nam zemknąć jak nic. Miejże Pio-