Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kuchni zdawały się w niéj obudzać wstręt i pogardę. Ubrana ubogo, zawsze wyglądała wyświeżona i umiała się ubrać tak, że można ją było wziąć za paniątko. Admirowaliśmy ją wszyscy, a ona rumieniła się od aplauzów i przyjmowała je, jak gdyby jéj były należne.
Jednego razu o porze niespodzianéj przychodzę do winiarni, pusto było zupełnie, nawet staréj Duvalowéj nie znalazłem, nagle z trzaskiem otwierają się drzwi i wypada mój dzieciak, alem nie poznał! Licho wié, zkąd jéj przyszła ta fantazya, przebrała się za chłopczyka, i było jéj tak do twarzy, choć klękać przed nią.
Zawstydziła się strasznie, chciała drapnąć, alem pochwycił, naśmieliśmy się, bo była na mnie jakoś łaskawszą, wyrwała mi się potém, zaczęła maszerować jak grenadyer, pochwyciła moją laseczkę, robiąc nią jak bronią, i swawolnica nadokazywawszy sztuk dosyć, furknęła i znikła. Jeszczem takiego dziecka i pięknego i z fantazyą osobliwszą nie widział, jakem żyw.
Wkrótce potém musiałem wyjechać z Warszawy, rok nie byłem cały. Wróciwszy na krótki czas, przypomniałem sobie Duvalowę i poszedłem do niéj. Przyznaję się, żem niecierpliwy był zobaczyć jak mi téż to dziecko wyrosło, czy nie zbrzydło, czy nie straciło tego uroku, jaki miało. Znalazłem wszystko jak było, i moją dziewczynkę dobrze wybiegłą w górę jak młoda topolka, a zawsze równie wdzięczną,