Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niech żyje! niech ja go zobaczę, niech ja mu oddam dziecię, któremu zachowałam życie.
Łzy potoczyły się znowu.
— Powiedz, on żyje? on żyje pewno? on żyje?
Wojewodzina sama rozpłakana, z za łez mogła się tylko zebrać na odpowiedź:
— Żyje! żyje!.
Marya uklękła się modlić, widać było, że szukała pokoju ducha w modlitwie. Wstała i pochwyciwszy ręce wojewodzinéj, poczęła gorączkowo:
— Kiedy ja go zobaczę? gdzie on jest? Mówcie mi! zaklinam, ja dłużéj żyć ani chcę ani mogę, tylko bylebym mu Urszulkę oddała, bom ja, dodała z rodzajem obłąkania, jam jéj ocaliła życie. Ona była przez niego téż na śmierć przeznaczoną.
— Jakto? targnął by się na życie niewinnego dziecka?
— Dziecię to stało na drodze, nienawidził je jak przypomnienie swéj zbrodni. W pierwszych latach tego nieszczęsnego pożycia, zmuszał nas do siadania razem do stołu. Na chwilę z oczów nie spuszczałam Urszulki, sadzałam ją zawsze przy sobie. Raz wysłał mnie w czasie śniadania po coś. Niezwykły ton, jakim się odezwał do mnie, niezwykłe żądanie, tknęło przeczuciem jakiśmś, idąc, wzięłam z sobą dziecię. Z za drzwi, zaraz po wyjściu naszém, spostrzegłam, że w kubek dziecka wsypał coś pośpiesznie. Wróciłam w téj chwili, cała drżąca. Wszedł służący. Byłam gniewną tak, iżbym się nie jego,