Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakżeś ty na miłość Bożą, rady sobie dać mogła?
— Przypadek, a raczéj Opatrzność nastręczyła mi, mówiła Marya, w nędznéj gospodzie na Pradze gdzie stałam, człowieka z okolicy niedalekiéj Rachowa. Nie mówiłam mu już kto jestem, bo by mi był nie uwierzył, powiedziałam, że rodzina moja mieszka tu przy waszym dworze, żem była na służbie nieszczęśliwéj, z któréj powracam i że krewni za mnie zapłacą, bylebym tu stanąć mogła. Nie wiem, łzy czy słowa zmiękczyły człowieka, który z próżnym wózkiem powracał, wyprzedawszy len i przędzę, którą handlował. Po długiém wahaniu przyrzekł, że mnie zabierze, karmić będzie i dowiezie za cenę umówioną. Nie targowałam się o nią wcale. To obudziło podejrzenie, musiałam mu dać przyrzeczenie na piśmie. Woźnica mój złym nie był człowiekiem, chciwym trochę. W drodze Urszulka przypomniała mu własne dzieci, miał więc o nas staranie, o niéj szczególniéj. Wlokąc się i popasając po dwa razy na dzień, zawsze w śmiertelnym strachu pogoni, ciągnęłyśmy się zmarzłe, często głodne, zmokłe często, aż tutaj. Otucha wstępowała w serce, przybywając w te strony, ale i trwoga rosła, nuż mnie u portu burza dogoni.
— Wszystko szczęśliwie skończone, nie myślmy o tém, zawołała wojewodzina, śpieszno mi was zabrać, abyście po téj męczeńskiéj drodze odżyły.
Marya wstała, chcąc iść, ale nogi się pod nią za-