Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Rotmistrz zmilkł; Niemira zmiarkował, że wypadało dla niepoznaki zapytać go, co on tu i jak oddawna robił?
— Ja, rzekł Zagłoba, ja jestem w dosyć przykrém położeniu, ale wytłómaczyć się z niego trudno, bo nie do wiary rzeczy mnie spotykają. Żona moja chora na umyśle, nie spełna rozumu, w dodatku słyszę, że się miał zjawić jakiś szalbierz, samozwaniec, który się za nieboszczyka Piotra jéj męża, a mego bratanka udaje.
Kasztelan rzucił się z krzesła.
— Jam o tém nie słyszał? gdzież? jak? może li to być?
— Jest, jakem kasztelanowi mówił, a że u nas w kraju wszystko możliwe, więc i to. Mam dosyć nieprzyjaciół co posadzoną potwarz gorliwie podlewać będą, ażeby rosła. Szczęściem, szalbierza z jego pomocnikami pochwycono i domierzy się sprawiedliwość. To mówiąc rotmistrz, pochmurny przeszedł się po izbie.
— Pierwszy raz o téj sprawie słyszę, szepnął Niemira, aleć to zuchwalstwo bezprzykładne.
— Co pan chcesz? wszak ci jakiś łotrzyk, słyszę, Warneńczyka udawał, czémuż by nie Zagłobę!
Rozśmiał się dziko.
— Gdybym u dworu nie miał starych, dobrych przyjaciół, mógłbym był głową nałożyć. Żona nieprzytomna, nieprzyjaciół dosyć, a diabeł nie śpi.