Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

stary znajomy, zawołał, przyjdź pan do mnie, jutro, koniecznie, jutro rano, musimy go ratować.
Kasztelan jak do modlitwy złożył ręce, twarz mu rozpromieniała, uśmiech wykwitł na ustach.
— O panie mój! — zawołał, wiekuistą miałbym dla was wdzięczność.
W téj chwili muzyka zagrała kadryla, niebieski młodzieniec skinął głową kasztelanowi i skoczył trzpiot, lekko, w powietrzu prawie się niosąc, ku damom. Szmer uwielbienia za nim poleciał.
— Jak mi Bóg miły! — zawołał kasztelan, — cóż to to jest, czy anioł, czy szatan?
Wtém stojący obok podskarbi, trącił go łokciem i rzucił mu w ucho:
— Toć hrabina Orzelska.
Kasztelan aż poskoczył.
— Ale, co mi tam pan łaskawy takie rzeczy prawisz, na moje domatorstwo i łatwowierność rachując. Jakaż hrabina, kiedy mężczyzna?
Sąsiedzi śmiać się zaczęli.
— Przecież publicznie w męzkim stroju, szepnął Niemira, to chyba być nie może.
— Ale mości kasztelanie, ozwał się podskarbi, toś właśnie waszmość domatorstwa dał dowód, iż temu nie wierzysz. Słyszałem, że panu kazała przyjść do siebie rano, przekonasz się naocznie, iż ten młodzian czarujący, pokaże się jutro najpiękniejszą z dziewic.
Kasztelan zamilkł, głowę spuścił,