Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie pytaj! czasu nie ma, mów, jak ci tu jest? spytał Wereszczaka.
— Źle, — okrutnie źle, — szepnął, głos zniżając Piotr, my tu umrzemy. Ja! to przeznaczenie moje! ale ty...
— Ani ja, ani ty, zawołał Wojski, czuję, że się to rozjaśni, odkryje, i że wkrótce będziemy wolni. Mam wiarę jak najmocniejszą.
Piotr westchnął. Mieniając szybko słowa, dopytał Wojski położenia izby więziennéj przyjaciela, która leżała, jak się zdawało, w téj saméj baszcie, ale o dwa piętra głębiéj. Z okna jéj nie było widać nic oprócz wału okrytego trawą i rozsianemi po niéj kamieniami. Podzieliwszy się z Piotrem pieniędzmi, których lękał się, ażeby mu nie zabrakło, Wojski wywoływany natrętném baby chrząkaniem i pukaniem, uściskawszy po kilkakroć przyjaciela, wysunął się, ocierając łzę z powieki. Nadzieja w sercu jego osłabła była już nieco, teraz odżyła znowu chwilowo. Bóg sprawiedliwy, rzekł w duchu, źli tryumfują czasem, ale zwycięztwo ich trwa krótko. — Wszystko się wyjaśnić musi, a ktoś się przecie o nich upomni.
Gdy nazajutrz przyszedł klucznik, jakby o niczém nie wiedząc, ze śniadaniem dla Wojskiego, ten mu wetknął dukaty leżące na stole, a z kieski dobył jeden jeszcze i milcząc go dołożył, nie powiedzieli do siebie ani słowa. I znowu kilka dni upłynęło,