Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ten, który raz bratobójczą dłoń na mnie zwrócił, nie wahałby się dokonać zbrodni, która mu się nie udała: musiałem uchodzić. Zdaje się, że mnie jeszcze umarłego nawet się lęka. Nie idzie mi o życie dla siebie, bo go mam nie wiele; o żonę i dziecię mi chodzi. Los ich okropny!
Zakrył oczy. Wojewodzina płakać zaczęła.
— Odkryć, co popełniono na mnie — odezwał się — objawić światu... byłoby to hańbą okryć poczciwy dom nasz, czyste i zacne przodków imię. Taż sama krew płynie w nim, nosi nazwisko jedno, jest mi bratankiem. Srom czynu spadłby na pokolenia... Cóż począć?! — zawołał, ręce łamiąc — co począć? Rzekłbym, pójść i umrzéć ukrytemu gdzieś, aby hańby domu uniknąć, lecz ta kobieta, ta ofiara, moje najmilsze, jedyne dziecię moje!
I znowu milczał, a płakali oboje, aż wojewodzina odezwała się cicho:
— Uspokój się, uspokój, rady potrzeba szukać w modlitwie, u Boga... rozmyślać, rozważyć... a ukoić wprzódy boleść, która oczy zasłania. Mój Piotrze, idź, idź, spocznij, jeśli podobna, nie daj się poznać nikomu; jutro pomówimy długo, zobaczymy, jak postąpić należy.
Piotr zadumany nie ruszał się jeszcze z miejsca, gospodyni téż, choć go skłaniała do spoczynku, sama nie mogła odejść, zdjęta ciekawością dowiedzenia się o cudowném ocaleniu jego. Kobieca przecież tro-