Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Stary pasiecznik skoczył ku drzwiom, zamknął je, zaryglował i spuścił na zamek. Potém krokiem szybkim puścił się nazad korytarzem, drugie drzwi zacisnął tylko, wybiegł na schody, klapę spuścił, kłódkę założył, klucze zabrał i nie oglądając się, wyskoczył do pierwszéj izby. Tu jeszcze leżała szabla i pistolety pochwycone, zabrał je pod połę Panas i zdążając w gąszcz ogrodową, wymknął się tak niepostrzeżony ze dworu. Nikt nie dojrzał, jak i kędy dostał się do pasieki. Wit tymczasem w izbie swojéj, chodził niespokojny, oczekując na Weldera.
Minęła godzina, dwie, trzy; posłano szukać, nikt go nie widział oddawna. Parobcy ukazywali, że Panasa do jego izby zawiedli i tam ich obu zostawili. Nie rozumiejąc, co się stać mogło, posądzając wszystkich o zdradę, Wit sam zbiegł do oficyny, znalazł izby pootwierane, loch zamknięty, Weldera nigdzie ni śladu.
Trwoga zaczynała go ogarniać tém większa, iż Welder był spólnikiem zasadzki, że wiedział o wszystkiém, i że ucieczka jego znakiem być mogła, iż się zbrodnia wydała. Rozesłano ludzi na wszystkie strony, przetrzęsiono kąty. Wit szalał... W téj chwili pozostali goście pobudzili się i poczęli domagać gospodarza i rannego posiłku. Choć z niepokojem w duszy, musiał iść do nich, ale napróżno taił wrażenie trwogi, jaka nim miotała, musiał zmienioną twarz tłómaczyć chorobą.
Po wczorajszéj pijatyce klin klinem, inaczéj ani