Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I ja także, smutnie odparł Zagłoba.
— Żyw czy widmo, Jezu najsłodszy, czyż Piotra oczy moje oglądają.
Rzucili się sobie w ramiona.
— Cicho, szepnął mu Zagłoba, cicho, mój Wereszczako, jeśli ci miły Bóg, jam jest, ale o mnie mówić nie trzeba.
— A cóż ty tu robisz?
— Tylkom co życie ocalił, dodał Piotr, bom był w ręku Neligi.
— Neligi! Jezu najsłodszy, a gdzież on?
— Rannegom puścił.
— Wolno?
— Musiałem, teraz mi do Rachowa trzeba na powrót, bo na dalszą drogę ludzi brak.
— Po co do Rachowa, do mnie, nie puszczę daléj, pół mili do Zdunki, i jesteś jak w domu. Jezu najsłodszy, czyżbym ja się kiedy spodziewał, że cię ujrzą jeszcze oczy moje!
Ściskali się znów płacząc, a wtém porwał pan Wereszczaka trąbkę i zadął śpieszno, raz, drugi i trzeci, poczekał trochę, zatrąbił znowu. Psy najprzód z lasu wybiegły, tropu szukając, poplątały się na gościńcu, padły na świeżą krew i zaczęły przeraźliwie wyć, a tuż i myśliwych kilku nadbiegło.
— Dawać konie i na powrót do Zdunki, a no! żywo! zakrzyczał Wereszczaka. Do domu!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.