Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czapkę na stół, pozostaw proszę sprawy sumienia sumieniowi, a bądź uczynnym i daj mi koni, boć piechotą nie pójdę.
— Koni nie mam, odwracając się odparł ksiądz, i upraszam o przebaczenie, służyć nie mogę.
— Co to nie mam? żeby proboszcz nie miał pary koni? zaśmiał się złośliwie Wit, jegomość mi konie dać musisz, ja ztąd nie ustąpię.
— Ale cóż to jest? stacya żołnierska? przecie do podwód nie jestem obowiązany? rzekł staruszek łagodnie; koni nie pożyczam i nie najmuję, a w domu własnym radbym być spokojnym.
— Mój ojcze, podchodząc zamaszysto, ozwał się rotmistrz, wiem to dobrze, żem wam życie winien i radbym o tém pamiętał. Pomóżcież mi je ocalić. Wiecie położenie moje, ten mnie ścigać będzie.
— Nie, rzekł ksiądz, ten człowiek, dał mi słowo, iż na wasze życie godzić nie będzie, możecie być spokojni i myśléć o duszy waszéj.
— Duszę już mi zostawcie, a ratujcie ciało, w którém ona siedzi, rzekł ostro rotmistrz, ja was proszę o konie, o cóż idzie? ja zapłacę za nie, kupię.
— Alem ja nie roztrucharz! zawołał duchowny coraz bardziéj oburzony, choć się umiarkować usiłował, dajcie mi święty pokój.
Wit począł się hałaśliwie przechadzać po izdebce.
— Wy mi widzę za złe macie, że wczoraj wyszedłszy z téj piekielnéj łaźni, rzekł, dziś jeszcze nie