Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wością i uszanowaniem, jakby jeszcze pod jego rozkazami służył. Szeptali całą drogę po cichu. Zbój wywiódł go na gościniec, a potém brzegiem lasu aż do wioski. Tu już był niepotrzebnym, pożegnali się poszeptawszy, a rotmistrz dosyć śmiałym krokiem, po namyśle krótkim, udał się na plebanię. Była to taż sama wieś, w któréj proboszczem od lat wielu słynący z cnoty i pobożności, był staruszek ów, ksiądz Kromowicz, który Wita przez litość nad nim i nad bratankiem zarazem uwolnił. Godziną jeszcze ranną przybył pod probostwo rotmistrz, ale księdza nie znalazł. Drzwi blizkiego drewnianego kościołka były otwarte, odprawiała się w nim właśnie Msza święta. Kilku dziadów i starych babek jéj słuchało. Wit zawahał się, stanąwszy przed otwartemi drzwiami. Całe życie serce jego było zamknięte religijnemu uczuciu, spełniał on dla oka wszystkie zewnętrzne obowiązki, jakie religia wkłada, lecz duszą nigdy się nie podniósł, nie uczuł potrzeby podniesienia się do Boga.
Zimny, samolubny, nieczuły na nic oprócz tego, co mu dolegało lub służyło, szedł za instynktem zwierzęcym, który mu służył za prawo życia. Nawet wypadek niedawny, któryby był innego złamał i zmiękczył, nie roztworzył mu duszy. Pałał zemstą i myślał o środkach ocalenia. Kościół w téj chwili nie zachęcał go do modlitwy, gniewał się niemal na księdza, że Mszę odprawiał, właśnie, gdy on go potrzebował; przychodził bowiem tylko, aby od księdza