Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie myśl, żebym ci się upokorzył, prosił, pełzał, płakał. Nie — zabijaj — ino prędko.
— Szatan! tak! szatan w ciebie wstąpił — odrzucił Piotr — lecz nie chcę zguby duszy twojéj, pojednaj się z Bogiem, żałuj, a potém umrzéć musisz. Dwóch nas razem na świecie żyć nie może. Nie dość ci było wziąć mi życie, wziąłeś mi żonę, dręczyłeś dziecko, splamiłeś...
Gniew nie dał mu dokończyć, rzucił się na ławę i płakać począł łkając. Wit milczał, co kilka minut targnął napróżno sznury, co go pętały i dyszał, jakby miał ducha wyzionąć.
Noc nadeszła, ciemność dusiła Piotra, rozkazał przynieść światło, sam je wziął w progu i postawił na stole. Spojrzał na Wita, potém na ręce swe i wzdrygnął się. Dwa pistolety leżały na stole, począł je opatrywać z uwagą, podsypał proch, naostrzył skałki i położył. Cisza jakaś zaległa karczmę i okolicę, słychać tylko było skrzek żab daleki i chwilami wiatr przelatujący zaszumiał w drzewach. Piotr słuchał, azali nie dosłyszy tententu konia. Na gościńcu było pusto.
— Wody! wody! mdlejącym głosem zawołał Wit.
Na dźwięk tego głosu wzdrygnął się Piotr; niespodziewana litość zajrzała mu do serca, przypomniał sobie, jak w Konstantynopolu przykuty w wieży po ucieczce, pragnął i wołał tak samo spalony pragnieniem, a nie było nikogo, coby mu przez litość zwil-