Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie strzegł nad Szwalbińskiego, który do nich wielką, pamiątkową przywiązywał wagę. Przypominały mu one wycieczki z królem do Lipska i Moritzburga i miłe wieczory, wśród których wino się lało strumieniem, a puhary spijały po wojskowéj komendzie.
Rotmistrz nawykły do tego rodzaju ekscessów, dotrzymał doskonale placu staremu birbantowi, który go ubawiał śpiewaniem schrzypłym głosem piosnek francuzkich i niemieckich, dla męzkich tylko uszu przeznaczonych.
Być może, iż odgłos tych śpiewów i brzękanie szkła i sréber doszły nieraz biednéj Maryi, która sama jedna odpoczywała w królewskich pokojach, ale nie po raz pierwszy zmuszoną była szukać ciszy i chronić się od podobnego gwaru. Obiad trwał jak się zdaje do wieczerzy, a wieczerza przeciągnęła się późno w noc i gdy się to skończyło, Szwalbińskiego z krzesłem, purpurowo i fioletowo wyglądającego przewieziono do sypialni a Mme Siegfried objęła nad nim opiekę, któréj po każdéj uczcie podobnéj potrzebował. Mówić z nim o niczém dnia tego nie było podobna, Wit więc odłożył rozmowę poufną do ranka następującego.
Nazajutrz pułkownik był niezdrów i pił wodę z cytryną, chociaż utrzymywał, że przy obiedzie mu się poprawi, gdy od wytrawnego wina rozpocznie. Wit znalazł go bladym, zmęczonym i stękającym.
— Mój pułkowniku, rzekł, najechałem cię, to