Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kręciła się wśród gawiedzi, zbierając grzeczne ukłony. Szwalbiński z kolei zadawał swym urzędnikom pytania, a że godzina obiadowa nadchodziła, zwracał niespokojne oczy na drzwi do jadalni prowadzące. Gdy mu niespodziewanego oznajmiono gościa, chciał się zrazu podnieść, ale zgrubiałe i poobwiązywane nogi nie dopuściły. Powitali się nader czule i ceremonialnie, Szwalbiński zyskawszy współbiesiadnika i dobrą do pijatyki zręczność, wielce się uradował, gdy w tém Wit szepnął mu na ucho, że radby z nim sam na sam pomówić. Zdziwienie było wielkie; — lecz na skinienie pana, wszyscy opuścili salę, nawet Madame Siegfried, troskliwa starca opiekunka. Rotmistrz usiadł pod ogromnem owém uchem Szwalbińskiego i począł.
— Kochany pułkowniku, mam prośbę wielką i pilną.
Donnerwetter! mówcie, jeśli mnie stanie na spełnienie jéj — nic nie mam do odmówienia, cóż? co?
— Znacie może potrosze biedy moje — rzekł rotmistrz, ożeniłem się z wdową, ciężkie męki znoszę.
— To ją porzuć! rzekł Szwalbiński, ręce bijąc o poręcz.
— Trudno, ja nie mam, a ona ma majątek.
Szwalbiński uderzył znowu łapą niedźwiedzią po poręczy, aż się posadzka zatrzęsła, popatrzał z politowaniem na Wita i kiwał głową.