Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nowych robić, drzémał w przedpokoju gościnnéj izby, gdy szukając go weszli Kulesz z panem Piotrem. Smutna jego twarz nieco się na widok pana rozjaśniła.
— Stary przyjacielu — rzekł, klepiąc go po ramieniu Piotr — tyś najlepszy do rady, postanowiliśmy najprzód panią i dziecko wyrwać ztamtąd... jakby to zrobić?... myśl...
Pasiecznik wsparł się na kiju, którego nigdy nie porzucał i długo głową potrząsał, patrząc w ziemię, potém zwolna podniósł oczy blade ku Piotrowi.
— Oj! paneczku, paneczku — ozwał się — nie lada z kim do czynienia macie, trzeba dobrze na rozum brać, obdumać mądrze, a być ostrożnym, żeby w łapkę nie wpaść! Dwór tam obsadzony i strzeżony okrutnie, jednéj poczciwéj duszy nie ma, komu by zawierzyć. Około pani same faworyty jegomości, które mu o każdym jéj kroku donoszą, naokół czaty, on sam, jako niedobry człek, wszystkiego się domyśli, bo mu szatan podszeptuje. Twardy to orzech do zgryzienia.
— Aleć przecie mu podołamy...
— Popróbujemy — rzekł Panas — ino ostrożnie trzeba, żeby ptaka nie płoszyć, bo już i tak może się lęka, choć sam nie wié jeszcze czego. Na złodzieju czapka gore. We dworze trzeba kogoś albo pozyskać, albo podejść, albo otumanić. I podobno się bez tego nie obejdzie, żebym ja tam nie był zmuszony powrócić.