Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zbóje co nas napaść mieli, udając Tatarów, wcale niemi nie byli. Szajka ta oskoczyła nas wśród stepu i rzuciła się na mnie. Gdy Wit widział, że się nie obronię i że umrzéć muszę, sam téż rzucił się z szablą i ciął mnie w głowę. Broniłem się do ostatka, dopóki krwią oblany, osłabły, nie padłem bezprzytomny, a raczéj bezwładny. Zostało mi bowiem przytomności tyle, żem słyszał chodzących w koło siebie, dotykających ciała mego i jak któś wreszcie siłą zdzierał mi pierścień z palca, a nie mogąc go ściągnąć, odciął mi go z nim razem.
Tu Piotr podniósł lewą rękę i pokazał odcięty po dłoń palec czwarty. Wojewodzina zasłoniła sobie oczy.
— Nie czułem już i nie słyszałem więcéj nic, snać, rzuciwszy mnie za trupa w stepie, odbiegli precz... Leżałem tak długo... długo, póki chłód i rosa nocna nie orzeźwiły mnie trochę, a gdym do życia powracać zaczął, wcale się jeszcze ruszyć nie mogłem. Słońce wschodzące otwarło mi tylko oczy. Piekło już, a ja się dźwignąć nie mogłem, gdy los przyniósł właśnie dla ocalenia mnie tych, na których winę zabójstwa złożono. Nadciągnęły tabuny tatarskie. Ludzie pędzący je zobaczyli trupa nie odartego z sukien i sądzę, że łakomstwo najprzód ściągnęło ich ku mnie, potém zrodziła się może litość, może nadzieja, że uratowany sprzedanym być mogę za niewolnika, jako silny i młody. Orzeźwili mnie chłopcy tatarscy kumysem i wodą, a gdym począł dawać