Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża opieka.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

narodu... Ja zawsze miałem wstręt jakiś do tego człowieka... Czułem w nim awanturnika...
Ks. Albertrandi się uśmiechnął; nie chciał przeczyć królowi IMości, ale na prawdę Poniatowski tego wstrętu nigdy nie okazał... urodził się on dopiero przed godziną.






U hrabiny Estelli tegoż wieczora gra była nadzwyczaj ożywiona; kilka pań nawet zawzięcie stawiły złoto, nie obawiając się niem powalać pięknych paluszków; pan podskarbic bank trzymał. Uśmiechały mu się twarzyczki grających kilku bogiń, zmarszczonym uśmiechem odpowiadał na ich wdzięczenie. ale tak jakoś nieszczęśliwie wypadało, iż wszystkie przegrywały. Jednym z najzawziętszych graczów był siedzący przy stole Anglik, p. Tomas Price, który sobie teraz dawał tytuł Daktyliothekarza JKMości... Szczęście wszakże nawet na ten szumnobrzmiący tytuł jego nie miało względu, przegrywał bowiem okrutnie, a im więcej chłonął bank, tem zawzięciej stawki podwajał... Podskarbic i dla niego miał wdzięczne uśmiechy, mało wszakże pocieszyć go zdolne... Zachmurzony wstał kilkakroć od stołu, przeszedł się po pokoju, namyślił nieco, szukał po kieszeniach, i na garść zebrawszy kilkanaście sztuk złota, dobytego z kamizelek i rozmaitych kryjówek sukni, miał stawić nanowo, gdy w progu ukazał się niespodziany, nie bywały tu gość, jenerał Byszewski... Gospodyni przyjęła go tem uprzejmiej, im mniej był poufale znajomym, ale zaraz w przywitaniu kilka słów cichych, wyrzeczonych przez niego, niezmiernie ją zmieszało. Jenerał siadł na chwilę przy niej, nie spuszczając z oka Anglika... a gdy gra miała