Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Wieczory drezdeńskie.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przeświecił mi się kątek naszego padołu...
Nie mogłem objąć wiele, czy byłem bliżej ziemi czy ziemia przybiegła do stęsknionego, ale wielki widnokrąg ograniczał się teraz małym obrazkiem.
Ujrzałem puszczę gęstą skałami poprzerzynaną szaremi, drzewa prastare wyrastały jakby z kamieni, korzenie zapuszczając w szczeliny; pnie sosen były jak słupy proste, wzniosłe i w górze tylko ukoronowane zielonem sklepieniem liścia. Na skałach, których ręka ludzka nie połupała, widać było pleśń wiekową, płachtami leżały na nich stare narości mchowe... Pomiędzy niemi z gór sączył się strumień i bełkocąc leciał mętny w dolinę...
Gdzieniegdzie jak kości z mogiły sterczące na pobojowisku, wybiegała skała do góry łysa pnąc się ku niebu, przerastała