Strona:Józef Ignacy Kraszewski-Wieczory drezdeńskie.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dotknął się ręką, pokiwał głową... Wszyscy za nim poczęli probować ściany i rzędem z pochylonemi na piersi czaszkami stanęli u muru. Jakiś wielki smutek ich ogarnął.
— Cegły pobrali z grobowców naszych do nowego gmachu! zawołał jeden, wszystko to stare tylko sklejone na nowo.
I powlekli się potem na pole... w polu bujały już rosnące w oczach zboża, chwycili po garści i dziwili się jeszcze bardziej...
— Zkąd siła zbożowa? rzekli, wszak ona tylko z naszych prochów powstać mogła? zkąd ziarno? wszak ziarno wszelkie zsypaliśmy na sen do trumien naszych...?
Słońce wschodziło już i starców ogarnął przestrach jakiś wielki, gdy rąbek jego złocisty ukazał się nad horyzontem... ruszyli co prędzej biegnąc do swych mogił, aby się w nich ukryć, ale już było