Strona:Iliada2.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

By na kolanach zemnie nie piastował syna:[1]        465
Stwierdził Pluton, stwierdziła straszna Prozerpina,
I musiało przeklęstwo srogie skutki sprawić.
W domu gniewnego oyca nie mogąc się bawić,
Przedsięwziąłem go rzucić. Skoro to postrzegli,
Przyiaciele i krewni, gromadnie się zbiegli,
Chcąc zatrzymać, przez prośby, i biesiadne stoły:
Bili barany, bili wytuczone woły,
I wieprzowe się mięso nad Wulkanem piekło,
A z beczek starca wino strumieniami ciekło.
Przez dziewięć dni odemnie nie ruszyli kroku,
Jedni w koley po drugich spali przy mym boku:
Od ogniów zapalonych dwór zaiaśniał cały,
Te przysionki, te izby weyście oświecały.
Ale kiedy się zbliżył cień dziesiątéy nocy,
Drzwi, choć warowne, moiéy nie wstrzymały mocy,
Złamałem ie, z łatwościąm okopy przeskoczył,
Tak że mię nikt, ni z mężów, ni z kobiet nie zoczył.
Uciekałem, przez wielkie Grecyi płaszczyzny,
Aż wreście obaczyłem Ftyolów grunt żyzny,
I w trzódy zamożysty i obfity w zboże.
Nic z Peleia przyięciem zrównać się nie może:
Kochał mię, iak dla syna człowiek ma kochanie.
Gdy wpośród zbiorów, oycem na starość zostanie.
On mię bogactwy, on mię chwałą przyozdobił.
On dał berło i królem Dolopów mię zrobił.

  1. Oycowie kładli dzieci, ſkoro się tylko uro-dziły na kolanach dziadów, iako naymilszy dla nich upominek.