Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chcesz pieniędzy?
Przywiózł znaczną summę, by ją wręczyć synowi. Ale ten machnął ręką obojętnie, jak gdyby mu ofiarowywano zabawkę. Nigdy nie był tak bogatym jak w danej chwili. Miał dużo pieniędzy w Paryżu i nie wiedział, co z niemi począć: na cóż mu się tu one zdały?
— Przyślij mi cygar, tatusiu. Dla mnie i dla kolegów.
Otrzymywał ciągle przesyłki od matki, pełne wykwintnych smakołyków; tytoniu, bielizny. Dla siebie nic nie zostawiał; wszystko było dla kolegów, synów ubogich rodzin, lub nie mających nikogo na świecie. Hojność jego rozciągła się na cały bataljon. Don Marceli odgadł tę sympatyczną popularnoćś w spojrzeniach i uśmiechach przechodzących koło nich żołnierzy. Był szczodrym synem miljonera. I ta popularność pogłaskała Desnoyersa po sercu, rozeszła się bowiem z ust do ust powtarzana wiadomość, że przybył ojciec sierżanta Desnoyers'a, potentat, posiadający bajeczne bogactwa, po drugiej stronie oceanu.
— Odgadłem twoje życzenia — mówił stary.
I szukał wzrokiem pakunków, jakie tu za nim z automobilu przyniesiono.
Uprzytomnił sobie wszystkie czyny syna, o jakich mu rozpowiadał Argensola. Miał teraz bohatera przed sobą.
— Jesteś zadowolony?... Nie żałujesz twego postanowienia?
— Tak; jestem zadowolony, tatusiu... bardzo zadowolony.