Strona:Ibanez - Czterech Jeźdźców Apokalipsy 03.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdyby tak wyglądali w bitwie nad Marną! rzekł Desnoyers do przyjaciela.
Nad równinami ważyły się, niby szare motyle, aeroplany gotowe do odlotu. Don Marcelego uderzyła ogólna zmiana umundurowania. Wszyscy byli ubrani w szaro błękitne barwy od stóp do głów. Czerwone spodnie i pąsowe kepi, jakie widywał w dniach Marny, zniknęły. Ludzie, przechodzący drogą, byli wojskowymi. Każdemu zaprzęgowi towarzyszył żołnierz.
Automobil zatrzymał się w pobliżu jakichś zburzonych i poczerniałych od pożaru domów.
— Przyjechaliśmy — rzekł oficer — Teraz trzeba będzie iść trochę pieszo.
Senator i jego przyjaciel zaczęli iść gościńcem.
— Nie tędy — rzekł przewodnik. — To szkodliwa dla zdrowia droga. Należy się wystrzegać przeciągów.
Objaśnił ich, że niemieckie armaty i okopy znajdowały się na końcu tego gościńca, który zsuwał się w dół po raptownej pochyłości, by dalej na widnokręgu piąć się pod górę niby biała wstążka wśród drzew i domów spalonych. Mglisty, posępny ranek krył ich przed nieprzyjacielskim okiem. W dzień słoneczny szrapnel byłby powitał przybycie automobilu.
— Taką już jest ta wojna — zakończył oficer — Człowiek zbliża się do śmierci, nie widząc jej.
Przypomnieli sobie obaj przestrogi generała, który poprzedniego dnia gościł ich przy swoim stole.
— Zachowujcie, panowie, wielką ostrożność. Wojna okopowa jest zdradziecką.